O sobie
Nazywam się Małgosia. Mam rude włosy i szaro-burego kota przychodniego. Mieszkam i pracuję w Budapeszcie. Ten blog jest prezentem od mojego syna, Grzesia.
To moje najlepsze zdjęcia.
Tu mam 4 latka i jestem na profesjonalnej sesji zdjęciowej.
Marzec 2011.
Kolejne moje urodziny i już minęły 3 lata od powstania tego bloga. Szybko minęły. Chyba nadszedł czas na kilka refleksji z mojego życia.
Urodziłam się w bardzo szczęśliwej rodzinie. Babcia Anastazja (z domu Skrzędziejewska) i dziadek Franek Sidorowiczowie ze strony mamy przyjechali z Wilna do Łodzi tuż po wojnie.
Ślub babci Anastazji i dziadka Franciszka. Za babcią stoi jej młodsza siostra Marysia i brat Kazik, a obok pana młodego siedzi starsza siostra Jadwiga. Innych gości, niestety, nie znam.
To znaczy najpierw dziadek, który wojnę przeżył w oflagu jako jeniec, a babcia i mama dołączyły później. Rodzina babci rozjechała się po Polsce i tylko ona trafiła do Łodzi, bo tu było mieszkanie. Wyobrażam sobie jakie to było dla nich trudne. Zaczynali życie w zupełnie nowym świecie, sami, bez jakielkowiek pomocy, a jeszcze sąsiedzi uznali ich za ruskich. Szczególnie dla mamy nie było to łatwe, bo w szkole wszyscy odnosili się do niej z uprzedzeniem, a do tego była ruda. Z pewnością tęsknili, ale co było robić. Po kilku latach trzy kuzynki spotkały się w Wilnie i uwieczniły to na tym pięknym zdjęciu:
Helena (zwana Lalą, córka Marii, Hanka, córka Jawigi i moja mama.
Natomiast rodzina ze strony taty, Maciejewskich, pochodziła z Łodzi i okolic.
Moja babcia Zosia z bratem Stanisławem i siostrą Sabiną. Podobno zawsze najbardziej byłam podobna do Zosi.
Rodzice pobrali się jeszcze na studiach. Obydwoje studiowali w Warszawie (mama pedagogikę specjalną, tata na WAT). Przez całą ciążę towarzyszyłam mamie w zajęciach i wykładach. Dopiero na sam poród wróciłyśmy do Łodzi, a potem zostałam z babcią. Strasznie ją kochałam, w końcu do trzeciego roku życia ona była całym moim światem. Potem tato wrócił do domu (wszyscy mieszkaliśmy razem w jednopokojowym mieszkaniu), a mama znowu wyjechała na studia, tym razem do Krakowa.
Tu z Bożeną, siostrą mojego Taty.
Po jakimś czasie rodzicom przyznano mieszkanie zastępcze, też jeden pokój z kuchnią, ale tym razem z łazienką i co było najfajniejsze, na głównej ulicy, na Piotrkowskiej!
Na spacerze z Tatą w super nowoczesnym wózku!
I tutaj urodził się mój brat, Maciek. Co to były za czasy! Znajomi i przyjaciele rodziców często spotykali się u nas, bo każdemu było blisko, i imprezowali. Sami, albo ze wszystkimi dziećmi. A myśmy szaleli! To był bardzo fajny okres.
Z dziadkiem Frankiem w Wilnie. Mam 6 lat i ja jestem po raz pierwszy za granicą, a dziadek po raz pierwszy po wojnie w domu. Dziadek zorganizował zresztą potajemne chrzciny mojej kuzynk Romki, bo oficjalnie były zakazane. Wieczorem przyszedł ksiądz do domu i udawaliśmy, że to imieniny, a główną atrakcją wieczoru – oprócz obrządku chrzcin oczywiście – było to, że pokazałam rodzinie, jak się tańczy twista i dostałam za to piękną lalkę.
Chodziłam do super szkoły, miałam sporo swobody, a raczej musiałam wydorośleć i opiekować się Maćkiem, bo rodzice pracowali nie tylko na jednym etacie. Podobno byłam nad wyraz samodzielna i rezolutna. Odbierałam brata ze żłobka (miałam 8-9 lat) i jechałam do dziadków tramwajem, a rodzina wpadała w popłoch, bo nigdy się nie spieszyłam, tylko odgrywałam dorosłą. Dostawałam też sytematycznie lanie, i jakoś nie skrzywiło to mojego charakteru. A czasami było za co, oj było. Pewnego razu, był to Dzień Dziecka i cała szkoła szła do kina, na pasażu w pobliżu domu spotkałam obrzydliwego, żółtego, starego psa. Zawsze chciałam mieć własne zwierzątko, więc tak długo go wabiłam, aż ta sierota przyszła za mną do domu. Nie miałam jednak żadnego doświadczenia, więc poszłam po kolżenkę z góry, Boguśkę, żeby powiedziała mi, co się robi z psem. Starsza ode mnie Boguśka postanowiła, że najpierw go wykąpiemy w pianie (z Pewexu!), potem nakarmimy ciężko zdobytą szynką, a później zrobimy mu legowisko. Tak też się stało, chociaż ten potwór wcale nie chciał być kąpany i na siłę karmiony. Sam zeżarł wszytko, co było w domu. Cięko było też przytrzymać go pod kołdrą, na wymoszczonym dla niego legowisku, ale w końcu się udało. I wtedy przyszedł tato i powiedział, że na naszej ulicy jakaś starsza pani chodzi i szuka swojego psa, jedynego jej domownika, i co to za ludzie, którzy jej tego psa ukradli. I wtedy nasz pupil wylazł spod kołdry. No i zaczęło się. Tato nigdy mnie nie strofował, ale wtedy i jemu puściły nerwy, o mamie już nie mówiąc. Nie pamiętam, jaka była kara, ale na pewno surowa. (Najczęściej dostawałam pasem albo skakanką, jeżeli nie udało mi się uciec.) Najgorsze było jednak to, że musiałam oddać własne zwierzątko. Kolejny pies pojawił się zresztą w naszym domu, ale kilka lat później, i też nie było łatwo.
Moja szkoła, po rozbiórce drewniaka, w którym uczyłam się pisać piórem ze stalówką, przeniosła się do drugiej szkoły, w parku Sienkiewicza i teraz chodziłam do szkoły z basenem. Dziś nikogo to nie dziwi, ale wtedy to był luksus. Zresztą i sam budynek był zabytkowy, a więc było ślicznie i tak elitarnie. A po lekcjach odwiedzałyśmy wszystkie sklepy na Piotrkowskiej przymierzając np buty i tłumacząc rozbawionym ekspedientkom, że potem przyjdzie mama i kupi te buty.
Jednak okazało się, że nasze małe mieszkanie tylko ja uważałam za ósmy cud świata, rodzice nie. Starali się o coś lepszego i kiedy byłam już w szóstej klasie stało się. Dostaliśmy adres na nowym osiedlu Teofilów; trzy pokoje na 46 m2. Trudno to nazwać pokojami, ale były oddzielne! Była ciepła wody i nie trzeba było palić w piecu (według mnie to było fajne, ale tata miał inne zdanie) i na VIII piętrze. To był w ogóle okres dużych zmian, bo zmarł mój dzidek Stanisław (ojciec taty) i zaraz potem ukochana babcia Naścia. Jej mąż, dziadek Franek po upływie pół roku ponownie się ożenił, ale moja mama została od tej chwili zupełnie sama, bo macocha była do niej źle nastawiona.
Tak więc zamieszkaliśmy na Teofilowie a ja poszłam do nowej szkoły. W dość krótkim czasie znowu miałam fajne koleżanki: Ela, Ewa, Marlena, Iwona. I tutaj pani od chemii zaraziła nas turystyką, co później, już w Warszawie miała dalszy ciąg. Jeździliśmy na piesze rajdy w góry Świętokrzyskie, na których odchodził regularny podryw i zawiązywały się pierwsze romansiki. Nie ma się co dziwić, bo bardzo sprzyjały temu wspólne noclegi w stodołach.
W tym czasie tato prowadził zajęcia w domu kultury, w pracowni modelarskiej. Namówił mnie, żebym też sobie coś tam wybrała. No i wybrałam gimnastykę artystyczną. I wcale mi nie przeszkadzało, że wyglądałam jak klucha. Pilnie ćwiczyłam (co musiało wyglądać dość komicznie), a mimo to pani prowadząca zasugerowała mi – przed całą grupą – żebym może chodziła na zajęcia z gotowania. To ja wylewałam ostatnie poty, żeby w trakcie fikołka podrzucać i łapać szarfę, a ona mnie odsyła do garów! Ten wstyd zapamiętałam na całe życie.
Nadszedł wreszcie czas wyboru szkoły średniej, i po długim namyśle całą grupą zdawaliśmy egzaminy do Liceum nr XV. Ja i moje koleżanki trafiłyśmy do różnych klas, bo upierałam się, żeby być w klasie o profilu humanistycznym, ale potem z naszej jedynej żeńskiej klasy zrobiono klasę sportową. Przyznaję bez bicia, że na tym polu nie miałam żadnych, ale to żadnych osiągnięć. Co prawda próbowałam grać w siatkówkę, ale po kilku treningach doznałam kontuzji i się skończyło.
Z moją przyjciółką Elą na boisku szkolnym.
Elżbieta to wspaniały człowiek i choć niezbyt często, to jednak do dzisiaj się spotykamy.
Rodzice uznali, że w naszej rodzinie to Maciek jest bardziej uzdolniony artystycznie i skoro nie chciał tańczyć w zespole ludowym, to posłali go do chłopięcego chóru harcerskiego. Ale to wydarzenie najbardziej wpyłnęło jednak na moje – a nie jego – życie. Trzeba było po niego jeździć na zbiórki i próby, a drużyniw byli jak malowani. Już po kilku spotkaniach zawiązały się, powiedzmy, dość bliskie znajomości. Ja i moja przyjaciółka Ela co poniedziałek leciałyśmy jak na skrzydłach, żeby się spotkać z Piotrkiem i Jackiem. (Sama zresztą też zostałam harcerką, najpierw prowadziłam drużynę zuchową, a potem, kiedy chór przyjął dziewczyn, byłam ich drużynową.) I ten czas, pierwszego wielkiego zauroczenia, wpłynął także na moje gusta muzyczne. Dzięki chłopakom poznałam na prywatkach Deep Purple, Nazareth, Uriah Heep, itp. Ale to były imprezy! Ale wszystko bardzo przyzwoicie i zacnie. No i obozy i rajdy i inne wyjazdy!
Rajd w Łagiewnikach. Od lewej: Piotrek Zalewski, Paweł Motylski, ja, Karol Marciniak, Rysiek Pawlak i Sławek Matejczyk. W zasadzie nie spotkałam ich od tamtej pory, a dobrze byłoby wiedzieć, co się z nimi dzieje.
Pewnego razu wyjechaliśmy na koncert chórów dziecięcych na Węgry, do Komló. Było to moje drugie spotkanie z Węgrami (Raz byłam już w Budapeszcie z mamą kiedy miałam 10 lat, i podobno stojąc na moście Małgorzata westchnęłam i powiedziałam: jak ja bym chciała tu trochę pomieszkać, choćby na strychu. Od tej pory wiem, że trzeba uważać co się sobie życzy, bo marzenia jednak się spełniają, choć może nie w idealnej formie.) Tym razem jednak miałam bezpośredni kontakt z dziewczyną Węgierką i próbowałam zrozumieć jej język, który bardzo mi się spodobał.
A to ja z moją drużyną zuchową.
CDN