Fajny film wczoraj widziałam: Song for Marion
Tym razem zostawiłam tytuł oryginalny, bo węgierski brzmi identycznie, a z polskim („Zakochany zrzęda”) nie jestem pogodzona. Owszem, taki jest główny bohater, ale na film o takim tytule chyba bym się nie wybrała. No, ale do rzeczy: jest to kina z tak obecnego ostatniona na ekranach nurtu emeryckiego (jak widać przodują w tym Anglicy), ale nie w konwencji komedii. Dramat człowieka, który towarzyszy odchodzeniu żony i nie potrafi sobie z tym poradzić. Nie ma co prawda mowy o wcześniejszych latach tego zacnego małeństwa, ale mogę sobie wyobrazić, że może nie są idealną parą, ale mężczyzna nie potrafi żyć bez swojej parteerki. To ona dbała o jego terminy, podawał herbatę i doradzała jakie koszule powinien kupić. Tym bardziej bolesny robi się ten ostatni wspólny etap życia. Tym bardziej, że Artur (Terence Stamp) faktycznie jest nie do zniesienia: skłócony z synem, nie lubiący ludzi i najmniejszych nawet zmian, bardzo konserwatywny (spotkanie z kumplami zawsze mui być). Słowem stary tetryk, którego nikt, opócz Marion nie byłby w stanie znieść, a on kocha ją do szaleństwa. I ona, Marion, otwarta na świat i ludzi, uśmiechnięta i radosna, żpiewa w lokalnym chśrze emerytów i szykuje się na wielki występ. I to jest najpiękniejsza scena w filmie. Ona śpiewa swoją ostatnią piosenkę w życiu; przed publicznością, ale tylko dla niego. Piękna rola Vanessy Redgrave tu dobiega końca. I mam o to żal do reżysera, bo chciałabym Vanessy więcej, bo to ona jest mi potrzebna i bez niej film – mimo, że biegnie w kierunku optymistycznego zakończenia – to już nie to samo. Nie do końca przekonuje mnie przemiana Artura, choć muszę przyznać, że tak charyzmatycznej, pięknej męskiej twarzy dawno nie widziałam. Według mnie jest to film, który moża obejrzeć nie dla historii, czy wygłupów starszych ludzi (alleluja!), ale właśnie dla tych cudownych aktorów.
Kategoria: Blog, Yes, comment