Śledzie, a sprawa polska
Dziś mija kolejna rocznica wprowadzenia stanu wojennego. (Kto by przypuszczał, że po tylu latach będzie nadal wzbudzać tak żywe emocje?)Mam wątpliwą przyjemność pamiętania tego dnia. Bardzo dobrze pamiętam. W Budapeszcie mogłam odbierać – na małym radyjku tranzystorowym – program I Polskiego Radia. od rana nadawano komunikat Generała i jakąś posępną muzykę. W okresie, kiedy właściwie już myślano o zbliżających się świętach, stwarzało to wielki dysonans. I nikt nie wiedział, o co tak naprawdę chodzi. Czy to wojna? Czy ktoś na nas napadł i będzie mobilizacja? A ja wychodziłam na dworzec, bo przyjeżdżał Tata. I na tym dworcu, ponieważ pasażerowie nic nie wiedzieli, mówiłam ludziom, że coś niedobrego się stało. Ale co? Zrobiło się wielkie poruszenie, ale mojego Tatę zajmowało zupełnie coś innego. Powiedział, że celnicy zabrali mu całą wałówkę, którą wiózł dla mnie, na moją pierwszą, własną Wigilię. I śledzie, i szyneczkę i ciasto od Mamy. I to świństwo było dla mnie symbolem wypowiedzenia ludziom stanu wojny. Władza odebrała mi to, co kojarzyło się z domem! Stałam się ofiarą władzy, bo odebrano mi prawo do normalności. Wiem, że to banalne, ale wtedy właśnie tego było mi najbardziej brak. Namiastki mojego domu rodzinnego. Po kilku dniach Tata wyjechał, a ja zostałam sam z moimi domysłami i ogromnym poczuciem samotności. I zdałam sobie sprawę, że nawet drobne rzeczy mogą być ważne, żeby nie stracić swojego „ja”.
W konsekwencji – od tego dnia – moje życie potoczyło się inaczej, niż planowałam.
Kategoria: Gosia